NA MIARĘ WLENIA (4)
Dyptyk świecki
1. Nieraz mnie pyta córka Ania, absolwentka Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, dlaczego nie zostałem profesorem? Odpowiadam jako niepraktykujący magister z Wyższej Szkoły Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej, że nie mam daru języków. Że człowiek bez znajomości łaciny i greki oraz kilku obcych języków, nie powinien uczyć i wykładać na uczelni. Poza tym moje widzenie świata i ludzi jest poetyckie, z lekkim przechyłem na lirykę – lubię żarcik z polotem. (Od naukowców nie wymaga się dobrej szaty literackiej, więc dzięki za taki przywilej). Poeci pierwsi podsuwają pytania filozofom i innym. Pocieszam córkę, że Graszka, która jest absolwentką WSPS, ma dar nauczania i wychowania − dawni uczeni mawiali, że ktoś ma łaskę stanu. Ponieważ Żonie wszystko zawdzięczam, więc informuję, komu należy się splendor.
Córka i syn Paweł oraz inne osoby przeceniają mnie, choć wcale tego nie ukrywam – gdybym wiedział to, czego nie wiem, byłbym mądry. Dobre samopoczucie potrafi zgubić. Staram się skupić na czymś i nie rozpraszać. Przypomnę, że chamstwo to znaczy nieuwaga. Imponują mi ludzie z talentami oraz ci, co osiągnęli w pewnych dziedzinach życia biegłość; mają do czegoś smykałkę, jak rzemieślnik, majster, mistrz, sztukmistrz.
Nim się, o czym sądzi, trzeba wrzód rzecz poznać − pisał Ignacy Krasicki.
W przypadku, gdy nie mamy wiedzy, starajmy się ją zdobyć; podejmujemy wysiłek, a więc ćwiczmy systematyczność i pilność. Wiem, że to jest trudne jak nie łatwe zadanie (czytaj życie). Opinii nie powinno się wydawać na wiarę albo na kredyt. (Nie pomogą żadne operacje plastyczne, gdy w nas pakuły). Niewiedza powoduje dyskomfort, jak w bajce−przypowieści: Mysz, dlatego, że niegdyś / całą książkę zjadła, / Rozumiała, iż wszystkie / rozumy posiadła.
Obyśmy się nie dali porwać fali, która chce z nas zrobić kawałeczek, którego byle wiaterek poderwie i sponiewiera. Przykład z dołu poucza – dopóki plewa od ziarna się nie oderwie, dopóty coś znaczy.
Na zastraszanych nie trzeba wcale miotły, wystarczy kij oraz słowa na podpuchę. Przypomnę, że dobro musi być sprytne, bo inaczej zło go drapnie – skaleczy, przydusi, a nawet zabije. I nie pomoże (święcona) woda, mowy i kadzidło.
Ilekroć przebywałem we Wleniu, tylekroć spotykałem napisy po łacinie albo w języku niemieckim, wyryte w marmurze. Oto pierwszy z brzegu, ze środka rynku, nad wejściem do ratusza w 1824 roku umieszczono sentencję: Ex cinere Phoenix – post nubila Phoebus 1813−1824

Patrzyłem na to te słowa i było mi głupio, że chodziłem do szkoły, gdzie pominięto klasyczne języki. Że nie ogarniam zdania.
Dzięki wyszukiwarce internetowej, maksymę z miejskiego urzędu, cytowaną różnie, przetłumaczyłem, jakbym w mętnej wodzie łapał ryby, które nie mają trzech życzeń: Jak Feniks (ognisty ptak) odradzamy się z popiołów – po deszczu wychodzą z chmur słoneczka.
(Skupione promienie rozmnożyłem, żeby Słońce mogło namaszczać świat i ludzi).
Przekład trzyma się zasady, że lepiej zrozumieć mało niż zrozumieć źle.
Gdyby ktoś inaczej to rozszyfrował, proszę dać głos. Niech to będzie nasza glosa w sprawie, aby do polskich szkół powróciła greka i łacina. Powiem jaśniej – upominam się aż o dwa kaganki oświaty.
Ponieważ nie wiem, jak spointować tę cząstkę, więc na dokładkę kilka przemyśleń, jakie wyszperałam.
Glenn Gould (1932−1982), wirtuoz fortepianu, powiedział: (…) W gruncie rzeczy moje prywatne motto zawsze brzmiało: nawet na najczystszym niebie gdzieś kryją się chmury. Dlatego załatwiam swoje sprawy jak najpóźniej, jak się da. Wyłaniam się o zmierzchu, niczym szop pracz lub nietoperz.
Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu, Księga pierwsza Gospodarstwo skreślił gęsim piórem: Ale co dzień postrzegam, jak młódź cierpi na tem, / Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem; (…).
Nadal aktualna jest myśl Cypriana Kamila Norwida, z listu pisanego w 1849 roku: (…) Jak ludzie zamiast p o m a g a ć − u m i e r a ć zaczną p o m a g a ć − ż y ć – dopiero będzie lepiej (…).
To znaczy – żyj i pozwól innym żyć – niezależnie czym przykrywają głowę: chustą, czapką, beretem, kapeluszem, krymką, uszanką, czy zydwestką (wodoodporne nakrycie głowy marynarzy, żeglarzy i rybaków).
Czego się nauczymy, tego nam nikt nie wydrze, poucza przysłowie, więc warto bobrować.
Wygoda w starych butach chodzi, które zadzierają nosa, i chcą pić.
2. Przed laty ukazała się na nośniku papierowym wypowiedź Jerzego Nikodema Kosińskiego (właśc. Józef Lewinkopf, 1933−1991) ze spotkania ze studentami w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi pt. Psychiczna łódka Kosińskiego. Goście Łodzi, opracował Marek Miller, „Kalejdoskop. Łódzki Informator Kulturalny” 1988, lipiec−sierpień. Przeczytajcie wypowiedź z 1988 roku o ludzkich sprawach znad Pietryny, wiernej rzeki Łodzi: Ostatni raz przemawiałem do grupy Polaków 19 marca 1957 roku. Był to odczyt zatytułowany: «Problemy życia rodzinnego w USA». Pamiętam twarz człowieka w ostatnim rzędzie – dobrze po sześćdziesiątce, z monoklem w oku. To był mój ojciec i to była wyjątkowa sytuacja, bo on nigdy na odczyty nie chodził. Jego koncepcja bytu polegała na tym, że trzeba pielęgnować każdy moment życia, bo nie jest on projekcją czasu, który można przewidzieć. W związku z tym mój ojciec uważał, że trzeba studiować słowo. Jeżeli już wyłaniał się ze swojego pokoju, to czasami pozwalał moim kolegom sprawdzać swoją znajomość języków. Tych języków było wiele. Brało się słownik niemiecki, francuski, hiszpański… «Otwórz − mówił − jeżeli znajdziesz słowo którego nie znam, to dam ci na piwo». Nikomu piwa nie zafundował. Nigdy mi też tego odczytu nie wybaczył. «Jeżeli stajesz przed innymi – mówił, żeby im coś powiedzieć, to automatycznie tracisz rację prywatnego bytu, a poza tym insynuujesz, że masz im coś do powiedzenia, czego oni nie wiedzą. A skąd wiesz? Od tego momentu każdy z nich będzie miał prawo powiedzieć – nic żeś nam człowieku nie powiedział, a wobec tego, dlaczego się przed nami postawiłeś? Powrót do Łodzi jest dla mnie powrotem do tego starszego pana ze świecącym monoklem w oku i jego pytań. On uważał, że ja popełniłem błąd filozoficzny zmieniając proporcję istoty bytu, istoty życia.
Studiować języki nikomu nie szkodziło. Czy on studiował po to, żeby z kimś mówić? Nie. Powtarzał wciąż – «w kawiarni niczego się nie dowiesz, nawet w „Honoratce”1. Trzeba studiować języki, żeby poznać mądrość jak się w nich zawiera» −mówił.
A ja mu na to −może po to, żeby w tych językach pisać?
On – Po co? Żeby powiększać stosy makulatury?
3. Dwa zapiski lokalne. Na miarę Wlenia i Łodzi (Sorry, Piotrkowska Street). Uniwersalne. Dyptyk świecki – tak zatytułowałem. Oby tylko nie pojawił się złośliwy chochlika, bo o pomyłkę łatwo. Przypomnę, że w średniowieczu pewien bogobojny mnich napisał: Żyj w celi, bracie, zaś skryba, ułatwił sobie zadanie i w ferworze oszczędności zapisał dla potomności: Żyj w celibacie.
Upominam się o ludzi starej daty, którzy odeszli w zapomnienie. Drzewiej o takich osobach mawiano na warszawskim Czerniakowie – uważany. Ludzie ulicy o nich ukuli powiedzenie – kapelusz z głowy (chapeau bas, wymawiaj szapo ba). Innymi słowy, szacun.
Czesław Mirosław Szczepaniak
Warszawa-Ursynów
PS
1 Honoratka – kawiarenka w Łodzi przy ul. Moniuszki 2, odnoga od ul. Piotrkowskiej 76. Nieduża, zamknięta agora. W latach 60., 70., oraz 80. XX wieku miejsce spotkań inteligencji, artystów, dziennikarzy, prawników, lekarzy i innych. Serwowano kawę, żurawinę, herbatę z plasterkiem cytryny, ciasteczka, a dla wybranych kciuk koniaczku spod lady. Świetne miejsce do pogaduszek – wygodne dla ploteczek. Z szatnią na widoku, z toaletą na zewnątrz (najbliższa w restauracji Malinowa, ul. Piotrkowska 72). O tym miejscu pisano wierszem i prozą, kręcono też filmy. Do Honoratki drzwi się prawie nie zamykały, bo ciągle ktoś wpadał i zaglądał, kogoś szukał, lustrował.
Skórzane pufy. Maleńkie okrągłe stoliki. Dym z papierosów, fajek i cygar. Obłoczki perfum i poufny szmerek. Spojrzenia. Zdarzały się achy i ochy, gdy się zbiorą swoi.
Nerwowe spojrzenia kobiet – niecierpliwe mężczyzn. Czuć było hormony. Bywały panie i panowie o nie najlepszej reputacji. Kawiarenka za winklem – miejsce, gdzie rzadko dotrzymuje się przyrzeczeń, więc testuje się flirt. Kobiety nieraz puszczały oczko (nie mylić z oczkiem w pończoszce!), a potem leciutko się uśmiechały i wynurzały bielusieńkie zęby. Robiły wrażenie zadowolonych z życia. Czasami dyskretnie pudrowały policzki, szminką namaszczały usta.
Starano się trzymać fason, nieraz puszczano blef, żeby wypłoszyć frajerów. Tu chyba po raz pierwszy zobaczyłem, że na dnie śmiechu kołysze się ludzka łza. Na ogół każdy szukał w tym przybytku słodkiej mini gastronomii, co jak podwieczorek, satysfakcji (o tym śpiewali „The Rolling Stones”). W Honoratce, o powierzchni 36 m2, dyskretnie siedziałem (lipiec−sierpień 1973 roku). Nie w moim stylu kogoś strofować, więc coś z tej aury zaszyfrowałem w Balladzie miłosnej (2): Ukryta w stroju swym jak / okna w małżowinach kotar./ W akwarium kawiarni / rzęsami łowisz mężczyzn. / Na serwetce piszesz list, / który wrzucisz do kosza / albo podrzesz. // Nie tak dawno pokalał / Cię dotyk, zwabiony przez / czułe słówka, które / kuszą i oddalają. // W filiżance małej czarnej łzy // topisz, choć rozpacz nieźle pływa.
Innymi słowy, jedna z miejscówek XX wieku, o których pozostały wspomnienia, jak zdrobniały zaimek nikogutko.
OSTATNIE KOMENTARZE