kill_the_netUpload files...
NA MIARĘ WLENIA (25) | WlenInfo - Informacje z regionu - Wleń

 

 

NA MIARĘ WLENIA (25)

 

Pani Michalina Chajecka

Zwana Michasią, rocznik 1930.

Pracowała jako piastunka w sanatorium dziecięcym PKP Leśny Dwór. A potem, gdy odeszła pani Dowgiałło, co zajmowała się naszymi ciuszkami (pralnia-suszarnia-prasowalnia), dbała o czystość ubranek maluchów i powleczenia. Jej narzędziami pracy były: igły, szpulki nitek, nożyczki i żelazka na stopce.

Marek Słyk (1953−2019), prozaik napisał najkrócej jak się dało:

To wiersz − rząd łez / Nie prasuj żelazkiem / Bo wiersz będzie płaski / Gdy łzy będą płaskie.

Czasami przychodziła, gdy przyjeżdżałem, do domu pani Katarzyny Fludrowej, ul. Kościelna 13.

Siedzieliśmy przy stole i wspominaliśmy. Humor nas nie opuszczał.

Miła pani. Czyściutka. Zadbana.

Dzieliła swój czas między Wleniem, a domem córki w Lądku Zdrój albo syna w Legnicy. Pomagała przy dzieciach.

Zawsze uśmiechnięta. Pogodna.

(Sporo koleżanek odwiedzało panią Fludrową).

Tak więc, z niewiastami spędzałem czas przy stole.

Jeszcze wszyscy mieliśmy dobrą pamięć i apetyt na życie.

Oczywiście, że wpadał Michał Fluder i wtedy wszystko się tak rozkręcało i przyspieszało. W takich chwilach nikt z nas nie zerkał na zegarek, który miała tylko pani Michasia na przegubie dłoni.

Budzik stał na kredensie i przesiewał czas. I było nam tak dobrze, że nieraz słychać było śmiech, od strony podwórka. Siedzieliśmy w kuchni i nikt nie myślał o miejscówce w pokoju, od ulicy Kościelnej.

Siedzieliśmy przy stole nakrytym ceratą i przypominaliśmy sobie codzienność, co weszła w przemijanie, jak do futerału, którego można otworzyć i zatrzasnąć.

Mieszkam na ziemiach Juliana Ursyna Niemcewicza, z którego sobie Adam Mickiewicz pięknie żartował, pozostawiając świetną notę:

Niech tam stary Niemcewicz w pamiętniki wsadzi

On tam, słyszałem, różne szpargały gromadzi…

Jorge Luis Borges (1899−1986) w opowiadaniu Kongres poczynił uwagę, którą powinni zapamiętać ci, których ręce świerzbią do pisania: (…) Pamiętam, jak powiedział mój kolega Fernández Irala, że dziennikarz pisze dla zapomnienia, podczas gdy chciałby pisać dla pamięci i czasu. Już wycyzelował (czasownik ten był wtedy w użyciu) kilka znakomitych sonetów, które później z małymi zmianami miały ukazać się na stronicach «Marmurów».

A w Księdze piasku jeszcze dorzucił: (…) Chcę wyjaśnić, że żeby coś zobaczyć, trzeba to zrozumieć. (…) Gdybyśmy naprawdę zobaczyli wszechświat, może pomogłoby to nam ogarnąć go umysłem.

 

Bobruję

Bobrować – drzewiej znaczyło tyle, co brodzić jak bóbr w wodzie, w błocie; nurkować. W szuwarach bobrowały psy myśliwskie, płosząc kaczki. A wędkarz, jak pisał Adolf Dygasiński, Skoro świt bobruje z sieciami po moczarach. Była też wersja sucha i ludzka, że to tyle, co przeszukiwać, szperać, przewracać, plądrować. Bobrowano w czasie wojny, a w czasie pokoju w sklepach, archiwach, bibliotekach i czytelniach. Dzisiaj takie coś nazywa się lektorowaniem albo kwerendą, albo surfowaniem po przestrzeniach wirtualnych.

Jan Krzysztof Ardanowski, ur. w 1961 roku w Czernikowie, minister rolnictwa, polityk-rolnik podczas konferencji sejmowej zachęcał myśliwych, żeby nie oszczędzali nabojów na bobry, zapominając o tym, że są objęte częściową ochroną. Łowczy na tyle byli mądrzy, że nie posłuchali bajduł o tym, że zwierzę jest jadalne, zaś jego ogon spełnia warunki afrodyzjaka. Pomylił adwersarzy z gurmandzistą (felietonista kulinarny, czyli ktoś od nosa do ogona).

Oto jak się ma nieznajomość rzeczy i budowy tam, co spiętrzają wodę w rzekach takich jak Bóbr, Odra, Wisła, San. Od bobrów można się nauczyć jak nawadniać. Dzięki mocnym siekaczom budują takie żeremia (konstrukcja ochronno-lęgowa), żeby nie dać zgody na to, aby działa się im krzywda. To bobry walczą o to, żeby nas nie wzięła susza i – o czym się nie wspomina – dbają o czystość, nie zanieczyszczają wody, więc można o nich na wodzie pisać. Tylko u nich można spotkać świeże łyko.

Dzięki tym gryzoniom woda ma (dodatkowy) filtr. Więc nie przeszkadzajmy im w pracy bobrzej.

 

W ramach lekkiej perswazji

Nieraz na portalu wleńskim pojawia się ikonografia, jak są zdewastowane obiekty użyteczności publicznej. Ofiarą wandali padają przystanki autobusowe.

Niektórych obywateli rozpiera bzik, że nie sposób go okiełznać, niestety. Nie można wszystkiego zwalić na alkohol albo wiek, w którym człowiek się gubi. Czasem za często. Nie pokazuj, że jesteś niewolnikiem, bo nie panujesz nad sobą.

Zamiast się puknąć w głowę, podam przykład ze strony naszych sąsiadów.

Dima Garbowski, autor książki Polak z Ukrainy, opowiada Arkadiuszowi Gruszczyńskiemu, że w Warszawie zaskoczył go Transport publiczny. Można w każdej chwili sprawdzić, o której przyjedzie autobus. Na Ukrainie nie ma rozkładów, wychodzi się na przystanek i czeka na szczęście (Chcielibyśmy siedzieć na placu Zbawiciela. Ukraińcy w Warszawie, „Tygodnik Warszawa. Gazeta Wyborcza” z 14 czerwca 2019 roku).

Oczywiście, że można to podać dalej, w kierunku Lwówka Śląskiego albo Jeleniej Góry, albo Lubomierza.

 

Przemyślenia o kiju

W weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej”  2019, nr 139 znalazły się dwa artykuły o kiju.

Anna Gorczyca w tekście Przemyśl tylko polski opisuje, jak czuwając, nie myślą o Ukraińcach i nawołują: Znajdzie się kij na banderowski ryj („Magazyn Świąteczny z 15−16 czerwca 2019 roku).

W dodatku wyborczej „Nasza Europa” (nr 15) zamieszczono rozmowę Michała Kokota z Martą Szpalą z Ośrodka Studiów Wschodnich pt. Unia bez marchewki i bez kija. Czym grozi destabilizacja na Bałkanach Zachodnich.  Analityk ds. bałkańskich powiedziała: (…) dlaczego Serbowie mieliby się reformować, skoro nic w zamian za to nie otrzymają?

Unia obecnie nie dysponuje ani marchewką, ani nie ma też kija, którym mogłaby karać.

Kij, jak każdy gruby patyk, ma dwa końce. Można nim bić albo się podpierać, kiedy idziemy na grzyby.

Szczęśliwi, którzy umieją używać kija nie do bicia w ciemności, ale do zapalenia go ogniem, by świecił i ogrzewał − wiele dobra uczynią w życiu – pouczał laskowy kaznodzieja.

Kijem w staropolszczyźnie nazywano długi kielich. Henryk Rzewuski w Pamiątkach Soplicy napisał: Nawet przy końcu biesiady pito z kijów. Kij, zwany również kijasem lub kulawcem, był szklany, dęty i gdy go przykładano do ust, trzeba go było koniecznie wypróżnić, nie oddalając z ust; inaczej pijący został obryzgany i za kołnierz wlewano mu kielich wody.

Zwyczaj nakazywał wypić duszkiem, bez dmuchania do środka. Stąd zapewne się wzięło powiedzenie Nie w kij dmuchać. To znaczyło nie byle co, nie drobnostka czy błahostka, ale coś ważnego.

Z drugiego końca (kija) wytrysnęło przysłowie nie wylewać za kołnierz, które jak się spojrzy na statystykę spożycia alkoholu, trzyma pion.

Poza tym nadal są ludzie, którzy żyć bez kija nie mogą. Mają taki nałóg, z którym nie walczą. Nie piszę tego, żeby odfajkować. Przypomnę, że przemyscy rzemieślnicy są zwani fajkarzami. Potrafią tak wyrzeźbić z drewnianego kija fajkę, w której dobrze ubija się tytoń. (Z gruszy, dębu, czarnego dębu, wiśniowe). Każdy fajczarz wie, że najprostsza fajka składa się z 3 części (a nie 2): główka (komora spalania), cybuch (łącznik) i ustnik.

Zamiast kija, lepiej zapalić fajkę pokoju, jak zalecał Karol May w powieściach, które czytaliśmy w dzieciństwie.

 

Tolerancja po polsku

Moja żona Graszka opowiada o pewnym zdarzeniu z warszawskiego metra. Expressis verbis: Wchodzę do wagonu i widzę taki oto obrazek. Na ławce siedzi człowiek o ciemnej karnacji skóry, a dalej pusta ławka. Po lewej i prawej jego stronie. Naprzeciw siedzą ludzie ściśnięci. Dawniej tego nie było…

I cóż po definicji łac. tolerantia (cierpliwa wytrwałość), od czasownika tolerare (wytrzymać, znosić, przecierpieć).

A może tak wygląda ta polska tolerancja?

Spolegliwości nie nauczysz się póki nie odrzucisz stereotypów. Zwarzysz.

 

 

Bliski obcy

Polska jest trudna, bo bodzie. Język polski jest świetny, bo zebrany jak śmietana z mleka całego świata. Pisać po polsku nie jest łatwo – więc najlepiej się trzymać zdań prostych.

Polacy mają kłopoty ze swoją historią, bo ludzie za często zamiatają pod dywan, zamiast sprzątać, żeby kurz nie siadał. Utrudniamy sobie życie – a nie ułatwiamy. Nie dysponujemy kadrą, która by poradziła sobie z problemami o zasięgu uniwersalnym. Jesteśmy małym krajem z ostrymi zakrętami. Świat przyspiesza, więc coraz trudniej się utrzymać na powierzchni; Rosjanie lepiej sobie z tym radzą. Nie zwalnia to nas od tego, żeby nie przestać myśleć, czyli uczyć się, a nie cudować. Wielokulturowość nam służy. Pocieszające w tym malkontenctwie jest to, że szybko się przystosowujemy do tego przed czym tak się broniliśmy i zapieraliśmy. Szkoda, że tak szybko zapominamy, jacy byliśmy. Nie wiem, jak to można wytłumaczyć.

 

Para bocianów

W 1993 roku Chorwat Stjepan Vokić zaopiekował się postrzeloną przez myśliwych samicą bociana, której dał imię Malena. Ptak tak się zżył z gospodarzem, że na dachu domu w Brodskim Doroszu zbudował gniazdo. Samicę bocianią zaczął odwiedzać bocian, którego Chorwat nazwał Klepatan. I tak się zaczęło ich miłość dozgonna, która trwa w najlepsze.

Malena, z racji, że jest niepełnosprawna, nie odfruwa do ciepłych krajów. Jej partner frunie do Afryki, czyli 14 000 km od chorwackiego gniazda. I leci 4800 metrów nad ziemią. (Żuraw zwyczajny 10 000 metrów).

Zimą bocianica do wiosny czeka w komórce z ogrzewaniem i akwarium z rybami, więc ma gdzie włożyć dziób.

Jak obliczył opiekun bocianiego gniazda, para bociania doczekała się już ponad 62 piskląt.

Przykład jak być razem, godny polecenia, żeby go przenieść na ludzkie podwórko albo pod dach domu.

 

Deczko

10 czerwca 2019 roku, we wtorek, na portalu wleninfo.pl pojawił się artykuł Kolejna porażka burmistrza przed Kolegium Odwoławczym, pod którym znalazł się komentarz, sygnowany Danudanuta: Chyba całkiem odwrotnie jest, nic się nie robi, no, może malutkie deczko, a ile się niszczy przy okazji tego nikt nie widzi albo udaje. Weźmy na przykład drogę przez las zrobioną, ile materiału poszło i pieniędzy, a że teraz niszczą drogę asfaltową zrobioną za czasów komuny i PGR – a już teraz jest zniszczona i pęka na całym obszarze od lasu do zakrętu na Czernicę (…).

Deczko. To fikuśne słowo odnotowuje Wielki słownik ortograficzny, zaś Mały słownik języka polskie nawet nie wspomina półsłówkiem. Znaczy tyle, co troszeczkę, kapkę, odrobinę, niewiele. Ma w sobie coś z życzliwości, budzi sympatię, choć zdarzają się wyjątki (np. mięso deczko nieświeże).

Czasami bywa śmieszne, gdy kto próbuje się usprawiedliwić, informując, że był deczko pijany i dlatego spadł z roweru. Jakie to tutejsze na polskich drogach.

Deczko wzięło się z deka (dekagram, 10 gramów).

Kaczka Dziwaczka kłapała: Poproszę mleka pół deka.

W sklepie pewien klient prosił sprzedawczynię, żeby mu odważyła sera A tak z deka. Potem powstało zdeka do miar i wag.

Nieraz można było usłyszeć, jak szastają: zdeka szersze te spodnie, zdeka późno się o tym dowiaduję, muzyka zdeka dołująca, zespół zdeka mecz odpuścił.

Kiedy ktoś z emfazą mówi, można go upomnieć – deczko przesadziłeś.

Na pewno to słowo pasuje jak ulał do łagodnej perswazji.

Kończę, bo się zagalopowałem. Zdeka.

 

Czesław Mirosław Szczepaniak