Na miarę Wlenia (29)

 

Początek bez końca

W Polsce było głośno o filmie Kler. Liczyłem, że będzie ciąg dalszy krajowych bolączek i powstaną kolejne odcinki: Bankowcy, Biznesmeni, Dziennikarze, Lekarze, Nauczyciele, Naukowcy, Policja, Politycy, Prawnicy, Urzędnicy itd. Żebyśmy zobaczyli podszewkę, jaką próbuje się zakryć. Mówiąc wprost po co zamydlać oczy, kiedy trzeba je wodą wypłukać i wytrzeć.

Jeżeli już powiedziano a, trzeba otwierać dalsze literki (filmowego) alfabetu. I nie oszczędzać na prawdzie, kiedy w Polsce wszystko się pruj, drze i puszcza oczka.

 

Wakacyjna uwaga

Nauczyciel nie musi być wybitny, wystarczy, że potrafi nauczyć i wytłumaczyć tak, żeby poruszyć w uczniu pilność, aby odrzucił wszelkie szkolne wymówki. I odróżniał nie od tak, czyli przesiewał wiedzę i sprawdzał.

Adam Mickiewicz w wierszu pt. Do Joachima Lelewela streścił to nad czym się biedzę:

Nieraz myślisz, że zdanie urodziłeś z siebie,

A ono jest wyssane w macierzystym chlebie;

Albo nim nauczyciel poił ucho twoje,

Zawżdy część własnej duszy mieszając w napoje; (…).

 

Balkon

W sanatorium dziecięcym PKP „Leśny Dwór” był tylko jeden balkon, co wychodził na koronę jabłoni. Czyli płyta z balustradą umieszczoną na zewnątrz. Po południowej stronie.

Na tę jaskółkę zabraniano nam wchodzić, żebyśmy nie kusili losu, bo o wypadek łatwo.

Wypustek jak (mini) loggia, stał bezużyteczny. Trochę tak jak sztuka dla sztuki. Tkwił na zewnątrz, zamurowany w ścianie na 1 piętrze.

Kiedy mocniej zawiał wiatr, jabłoń czochrała się o balkon i przecierała szyby. W takich chwilach czułem się swojsko, bo przecież pochodzę z okolic Kwitnącej Jabłoni, która owocuje przez wszystkie pory roku. Nie miałem pietra, jak ludzie, co nerwowo reagują na szmer i szelest. Byłem z wioseczki Kopana, co leży między Tarczynem a Grójcem, 36 km od Warszawy, więc wiedziałem, ile jest prawdy, a ile fantazji w wietrze, który przeciągnie przez sad, pola, łąki i las mieszany. Znałem na pamięć wiersz Juliana Tuwima pt. Dwa wiatry, o których poeta napisze: Łobuzują, pal je licho!…

Silny wiatr, gdy mocniej zawieje, to łan się pochyli, a z drzewem to może być różnie, pęknie gałąź albo korzeń chwyci za darń, pod którą wiatr ciszę przeczesał. Pęd powietrza zmusza drzewa i krzewy do pracy.

Wicherek szaleniec, jak każdy narwaniec, z czasem przycicha.

Nie opowiadałem, z jakiego jestem pola, sadu i lasu, bo wszyscy się chwalili, że pochodzą z miasta, w którym ulice prowadzą do rynku.

Kopana, moja wioseczka, była objęta szosą krakowską z aleją kasztanowców oraz koleją wąskotorową, na którą mawiano zdrobniale ciuchcia. Po 1989 roku pociągi osobowe i towarowe skasowano. Podobnie jak pociąg szerokotorowy, który dowoził ludzi do Wlenia. Z całej Polski. Do sanatorium dla dorosłych oraz do „Leśnego Dworu”, w którym działy się małe wielkie rzeczy.

Sala na 1 piętrze jako jedyna miał balkon, więc jak się obudziłem, to widziałem księżyc w pełni, jak pyza. Deszcz nie bębnił na parapecie. Jabłonka rosła jak dziczka – co roku miała mniejsze owoce i listki. Zwijała się.

Jorge Luis Borges wiersz Pochwała cienia rozpoczął:

Starość (taka jest nazwa, jaką dają jej inni)

może być porą naszego szczęścia. (tł. Andrzej Sobol-Jurczykowski)

A w opowiadaniu pt. Historia wojownika i branki w trzecim akapicie uczuli: (…) tradycja (…) jest dziełem zapomnienia i pamięci (…).

Innymi słowy, jak się patrzy z góry, z balkonu, to oprócz (zimnych) dreszczy na ciele, wszystko wydaje się mniejsze. A kiedy stanęliśmy na szczycie baszty na Górze Zamkowej – widzieliśmy niepokaźnie. Dzięki tej przygodzie, szybko pojąłem, że wszystkie wielkości są zmyślone. To odkrycie zabrałem do domu i przeżywałem. A tych, co gadali, że zabijają czas, uczulałem, aby tak nie czynili, bo to jest karalne. Patrzyli i robili duże oczy – szybko się ode mnie odklejali.

Nie tłumaczyłem, że choroba czyni zawsze to, żeby pobyt poza domem nie był wilegiaturą. Czyniłem tak, żeby nikogo nie zasmucać. Zachowywałem się jak pacjent, co w niejednym sanatorium jadł chleb, zapominając o tym, że był to czasami zakalec.

 

Rąbek tajemnicy

Powaby małych miejscowości, gdzie domki jednorodzinne. Ogródki, warzywniki. Krzewy i drzewa i owocowe. Ludzie krzątający się wokół podwórka i własnej studni. Gdzie praca fizyczna była w cenie. Czyli to, co widoczne dla zmysłów. Ci, co postawili na myślenie, raczej chowali się w cień drzewa z książką. Siadali na ławeczce albo na krzesełku.

Tak pragnąłem mieszkań przez cały rok w okolicy Kwitnącej Jabłoni i nigdy mi się nie udało zostać przez cztery pory roku. Wystarczyło, że szron zaczął ścinać liście i georginie, a ojciec ze strychu znosił pękatą walizkę i prosił matkę, żeby przygotowała rzeczy na wyjazd. (I było tak, jak pisał Stanisław Grzesiuk Na marginesie życia: Świat nie torba − i życie jakoś się ułoży).

Oddalałem się od domu, aby w porze kwitnienia jabłoni, znów się pojawić z listkiem nostalgii. Łódeczka choroby dryfowała po falach, miażdżona kołem losu. I tak to trwało latami. Aż dobiłem do własnego kąta i pomalutku wszędzie dochodzę, choć już nie przyspieszam, bo się po prostu nie da inaczej niż tup, tup.

Żarna cierpienia i bólu nas mielą, dopokąd żyjemy.

Mogę napisać, że w życiu udały mi się klęski. Pisaniem doszedłem do tego, że próbowałem zrozumieć to, co przerosło mnie od młodych lat.

Dzisiaj już o nic nie zabiegam. Opuszczają mnie siły i na to nikt nie zaradzi, nawet ten, co ma wiarę, naukę albo wybujałą wyobraźnię. Na nic lekarstwa, czy suplementy, czy zioła, nawet skalpel jest bezrobotny i nić chirurgiczna z igłą.

Piszę siebie, bo to o wiele trudniejsze, niż opisywanie innych.

Niemym świadkiem dróg, jakie przekroczyłem, są notatki, pękate teczki, segregatory, książki, papiery wysuszone jak liście. To wszystko razem wzięte jest nieudolne. Marne jak słoma i bose jak trawa. Ci, którzy wierzą, pocieszają mnie, że takimi ludźmi jak ja Pan, Bóg posługuje się jak oślą szczęką. Że Anioł mnie skrzydłem drasnął. Ponieważ nie dociekam w imię czego to czyni, więc ufam, że może coś jest na rzeczy, jak w paradoksie. Im więcej piszę, tym większym szacunkiem darzę milczenie i dyskrecję. Oczywiście, jak przystało na człowieka starej daty, wiem, że być znanym, a nierozpoznawalnym, to miłe uczucie. Największy mój sukces życia to jest ten, że jestem z Graszką już ponad 40 lat. To nazywam uśmiechem losu. Staram się, żeby na to wyróżnienie pracować. Żeby na nie zasłużyć. (Wiem, że tak zawsze nie będzie). O tym napisałem wierszyk, który jak rąbek, odsłonię na koniec, co ma dobry początek:

 

Nie wiem, gdy patrzę

na Graszkę, czy wybiegła

z bajki, czy baśni.

Jaki czar ją owionął?

Oto moja magnifika.

 

Jerzy Grotowski (11 VIII 1933, Rzeszów−14 I 1999, Pontedera)

Było to na początku lat 70. XX wieku. Czytałem już miesięcznik „Odra”, gdzie śledziłem teksty Tadeusza Różewicza, a przede wszystkim Jerzego Grotowskiego, oraz Rafała Wojaczka; Z poczekalni Urszuli Kozioł było jak z wysokiej półki.

Byłem uczniem Zasadniczej Szkoły Zawodowej Nr 2 w Zduńskiej Woli (ul. Łaska 61) , bo tak zadecydowali rodzice – z takim zdrowiem, jakie mam, muszę mieć fach w ręku. W czasie długiej przerwy zaszywałem się w szkolnej czytelni-bibliotece. Tu odreagowywałem to, że minąłem się z powołaniem.

O Jerzym Grotowskim po raz pierwszy usłyszałem w mieście nad Pichną. Nie wiem, kto mi to nazwisko naraił. Do dzisiaj pamiętam jego teksty zamieszczone w „Odrze” (miesięcznik społeczno kulturalny). Kupowałem wrocławski periodyk, który kosztował 6 złotych. Czytałem Margines, ale… Tadeusza Różewicza. Dopiero, kiedy przeczytałem Jerzego Grotowskiego, coś się we mnie otworzyło. Był dla mnie objawieniem i chyba takim guru. Mówił językiem, którego nigdy nie słyszałem. Mogę go nazwać powiernikiem, czyli kimś wiarygodnym, kogo warto słuchać.

Miałem 18 lat i nie wiedziałem, jak sobie z życiem poradzić. A Grotowski podrzucał takie rozwiązania: (…) Pamiętam, jak w roku 1960 byliśmy w Warszawie i odbyła się tu taka wspaniała prasowa nagonka. Wtedy dostałem list od Byrskich, którzy napisali mi (nie znałem ich jeszcze osobiście): „nie bójcie się, nie reagujcie, będą się z Was śmiali, jak człowiek robi coś naprawdę, to inni pękają ze śmiechu”. Bardzo ważne zdanie. (…)

(…) jeśli ktoś mówi „kocham wszystkich ludzi”, no, czy on naprawdę kogoś kocha? Przecież kogoś kocha się więcej, kogoś mniej i wtedy można mówić o uczuciu, bo jakże można powiedzieć „kocham wszystkich”. Kochanie wszystkich to jest stan idealnie obojętny, bo „wszystkich” znaczy nikogo i właściwie nie wiem, czy z tego coś może wyniknąć. I zresztą, jak się tak rozejrzeć po historii, okaże się, ile krzywdy zrobili innym ci, którzy niby kochali wszystkich i chcieli ingerować w ich życie.

(…) A czy jest jakaś gwarancja, że niektórych rzeczy, których dzisiaj szukamy, nie będziemy w przyszłości uważać za niedobre? Czy jest jakaś gwarancja? Nie ma takiej gwarancji. Na pewno tak z niektórymi rzeczami będzie. (…) (Jak żyć by można, „Odra” 1972, nr 4).

W nr 5 ukazał się następny tekst pt. Takim jakim się jest cały. Mag z Teatru Laboratorium ponownie mnie oczarował: (…) nie sposób dojść do pełni postępując drogą podziałów. (…). Dalej: (…) Jesteśmy jak wielka księga, gdzie wpisywana jest obecność innych istnień ludzkich, dzięki czemu każde doświadczenie istotne staje się namacalne. (…).

W „Odrze” nr 6 pomieszczono wypowiedź pt. Święto. Jednym tchem przeczytałem tekst i zakreśliłem cytaty: (…) ale czemu są smutni, może z czymś się w życiu minęli? Albo taki: Kiedy ktoś patrzy na świat, aby widzieć (a wielu patrzy po to, by nie widzieć), dostrzeże to, co słabe i niepewne, pulsuje ku swym narodzinom.

Po przeczytaniu trzech odcinków z wypowiedziami Jerzego Grotowskiego, byłem poruszony. Pod jego wpływem poszedłem do Domu Kultur przy ulicy Łaskiej 12. Poprosiłem, żeby mi umożliwiono odbyć próbę w salce teatralnej, bo chciałbym przygotować monodram.

Znalazłem się w sali pełnej luster. Zdjąłem koszulę i zacząłem się oglądać ze wszystkich stron. Obserwować. Mówiłem własne teksty. Chciałem się odkryć, w myśli zasady maga z Teatru Laboratorium: Odkrywać siebie, to znaczy siebie odnajdywać, a jednocześnie odkrywać to, co zakryte: odsłonić. Jeżeli chcemy siebie odkryć (jak nieznaną dotąd ziemię), musimy się od-kryć (odsłonić, ujawnić). „Odnaleźć – odsłonić”). Jest coś wyjątkowo precyzyjnego w owym podwójnym znaczeniu. (Takim jakim się jest cały).

Podjąłem pracę według zaleceń Jerzego Grotowskiego. Po kilku godzinach, wyszedłem zmęczony i pokonany. Zrozumiałem, że czeka mnie jeszcze sporo pracy. Że Język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie; (Adam Mickiewicz, Dziady, część III, akt I, scena Improwizacja).

Dzisiaj do tego wspomnienia się uśmiecham, ale… wtedy słowa twórcy Teatru 13 Rzędów serio potraktowałem. Dzięki niemu zrozumiałem kilka prawd, które uchroniły mnie przed śmiesznością.

Wypowiedzi Jerzego Grotowskiego pozostały w pamięci z lat 1970−1973. To on uczulił mnie, że Owoc, jeżeli ma być rzeczywisty, musi być nieprzewidywalny.

Szkolne reminiscencje dojrzały i wyrosły. Staram się wspomnień nie zaniedbywać – piszę, bo nie wiem, jak je opowiedzieć

Czesław Mirosław Szczepaniak

 


%d bloggers like this: