Na miarę Wlenia (61)
Kuchnia
Kiedy przyjeżdżałem w latach 1985−1988 do Wlenia, mieszkałem przez 3 dni u pani Katarzyny Fludrowej, ulica Kościelna 13. W małym pokoiku, od wschodniej strony, mościłem tymczasowe legowisko. Uzgodniłem, żeby potem nie było nieporozumień, że na korytarzy będę palił papierosy. Że będę trzy dni. Że po śniadaniu i kawie ruszę przed siebie, i nie obiecuję godziny powrotu, więc w razie czego proszę włożyć klucz pod wycieraczkę.
Pani Katarzyna prosiła – Mirek, tylko przyjdź na obiad!
W pokoju spałem, a siedziałem w kuchni. Po jednej stronie była kuchnia na węgiel, zaś po drugiej na gaz. Tradycja i nowoczesność.
Henry David Thoreau (1817−1862), poeta i eseista amerykański, napisał prozą antyfonę: (…) W płomieniach zawsze można dostrzec twarz. Spracowany człowiek, patrząc wieczorem w ogień, oczyszcza swe myśli z nieczystego i przyziemnego nalotu, którym pokryły się one w ciągu dnia. (…) (Ogrzewanie domu).
Rzadko się zapuszczałem do wielkiego pokoju, od strony ulicy.
W kuchni się myłem i goliłem za parawanem. Jadłem.
Stół to miejsce – centrum domu, gdzie pani Fludrowa przyjmował gości. Obok stał kredens, w którym były Michała zaskórniaki.
Kuchnia była cieplejszym miejscem niż pokój, w którym stały kaflowe piece. Na podłodze leżało linoleum. A na ceracie, co ziębi stół, stały szklanki z kawą albo herbatą.
W czasie obiadu nie było wolnego miejsca w żołądku, co może być komentarzem, jak pani Katarzyna dbała o byłego pacjenta z „Leśnego Dworu”. Oczywiście, że ledwo się wyrabiałem, żeby nic nie pozostawić na talerzu, choć na resztki pod stołem czekał wielorasowy pies Gucio, a za drzwiami koty, z różnych szczepów.
Czesław Mirosław Szczepaniak
PS
Sylwiczna książka o Grójcu
Najsampierw kilka faktów. Gmina Grójec liczy 25 292 mieszkańców, w tym 13 159 kobiet i 12 133 mężczyzn (dane na 2019 rok). Leży 45 km na południe od Warszawy, na pograniczu Wysoczyzny Rawskiej i Równiny Warszawskiej. Na 153 m n.p.m. Prawa miejskie otrzymał w 1419 roku z nadania księcia mazowieckiego Janusza I Starszego.
Z okazji 600-lecia miasta ukazała się kolejna książka dr. Remigiusza Matyjasa Wyznania ratuszowych duchów (Wydawca: Urząd Miasta i Gminy Grójec, 2019, ss. 240). Waga: 0,767 kg. Ponieważ ciężar książki robi wrażenie, więc postaram się lekko o niej skrobnąć, bo taka broszura to rzecz niebywała w dawnym powiecie grójeckim, woj. warszawskie.
Sylwiczny esej – grójecki – rzadkość, ale… komu ja to piszę? Przecież pan Remigiusz ma nożyczki rozsądku i dobiera tak słowa, żeby miały zdania, jakie spotkasz w okolicy, która słynie z sadów oraz mlecznych krówek, Spółdzielni Inwalidzkiej „Jedność”. Wybór tematów na miarę okolicy: ratusz – więzienie – remiza strażacka, i to wszystko doprawione kwerendami. Jest rys historyczny włodarzy, którzy starali się jak mogli, żeby ludziom było po drodze do Grójca. W wielkim uproszczeniu można napisać, że to peregrynacje w czasie przeszłym oraz teraźniejszym.
Wiem, że czas autora ponaglał, ale w następnym wydaniu można się pokusić o indeks osobowy i tematyczny, aby można było na wyrywki sobie pobuszować na ziemi grójeckiej, na której było porządne rzemiosło, świetny handel, sporo malkontentów, którzy sobie zawsze radzili w życiu, niezależnie od zawirowań politycznych.
A że miasteczko nad Molnicą brali na języki, to powód, aby odbrązowić (zrobić lifting, i nie oszczędzać na prawdzie). W tych złośliwościach przeważała stolica, co miała dobry wypad w zachodnie strony – mam na myśli papu i wilegiaturę. (Głównie dojeżdżano kolejką wąskotorową, tzw. grójecką).
Miasto z południowej strony powinno być objęte większym szacunkiem, który przekracza wszelkie interesy (przysłowie poucza, że tam, gdzie interes dmucha, przyjaźń krucha).
W publikacji Grójec jest codzienny, targowy oraz świąteczny. Zapracowany od poniedziałku do soboty, ale nie zaharowany jak wioski. Jest miejsce na odpoczynek, uśmiech, przymówkę, kłótnię albo milczenie. Bywa rzewny i na rauszu, jak słowa Chasydów. (Jest czasami zbójecki). Pan Remigiusz w opiniach jest ostrożny, jak sadownik podczas zbiorów owoców, więc komentarze i dygresje są wyważone, jakby z szali wagi Władysława Gawarskiego (1882−1967) z Tarczyna. Regionalna publikacja, wydana z okazji 600 lat Grójca, przekonuje, że warto rozsłoneczniać światło druku i opisywać pamiątki, jakie drzemią w pudłach archiwalnych, bo nikt za nas tego nie zrobi. Świadków nie przybędzie, więc trzeba się pośpieszyć, żeby nie było za późno. Jeżeli nie teraz, to kiedy?
Wyznania ratuszowych duchów nie są napisane drewnianym językiem, więc nie jestem wystraszony. Wręcz przeciwnie!
Mój krajan, młodszy kolega, pisze tak, że przymówka coś pan(i) z Grójca? Zdaje się psu na budę. Autor, rocznik 1965, jak przystało na regionalistę i sadownika, nie przesadza, tylko szczepi szlachetnymi zrazami, żeby drzewa zakwitły i wydały owoce. Kustosz z Zaborowa przypomina tych, co byli i odeszli, oraz zaszyli się w darń. Z Grójca, Czerska, Warki i okolic Kwitnącej Jabłoni. Jego feblikiem jest południowa strona Mazowsza (Grójecczyzna).
Wyróżniam publikacje Remigiusza Matyjasa, ponieważ nikt tego nie zrobił w Grójcu. Tuziemcy mówią, a nie napiszę, żeby wlazło na papier. Mamy to, co mamy – jabłko pada za daleko od jabłoni; obchodzimy się smakiem. I po szarlotce!
Prasówka
Prof. Norman Davis, rocznik 1939, brytyjsko-polski historyk, z polotem objaśnia. Oto wyimki:
(…) pamiętam krakowski bar Flisak, czy w ogóle te bary mleczne w PRL-u, pyszne, proste jedzenie. I tam też codziennie można było usłyszeć znany żart, gdy pani z kuchni wołała: «Kto zamawiał ruskie?». A wszyscy: «Nikt, sami przyszli» (…).
Moja żona nosi w torbie mapę z XVII wieku i gdy ludzie mówią, że Polska to mały kraj Europy, wtedy ona ją wyciąga i pokazuje: «O, proszę, jaki mały».
Moja żona, jak pan wie, jest Polką i u nas ciągle jest awantura o to, kto jest głupszy − Polacy czy Anglicy. Ona twierdzi, że Polacy, a ja − że Anglicy (Pan jest pszczołą czy kwiatem. Z Normanem Davisem*, historykiem, rozmawia Tomasz Kwaśniewski, „Wyborcza wszystkich pokoleń. Specjalne wydanie Magazynu Świątecznego” z 18−19 stycznia 2020 roku, „Gazeta Wyborcza” z 18−19 stycznia 2020 roku, nr 14).
Anegdota Tischnerowska
Był raczej punktualny, ale zdarzało się – zwłaszcza w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – że spóźniał się na wykład. Bywało, że kwadrans akademicki już prawie minął, klerycy mieli kurtki w rękach, najbardziej niecierpliwi stali na korytarzu, gdy nagle rozlegał się jego głos: «Wracajcie, optymiści!». Wchodził do sali, kładł teczkę na biurku i mówił: «Pewnie was interesuje, dlaczego się spóźniłem? Bo to jest tak: jak człowiek dobrze poje, to się spać chce. A jak się wyśpi, to się jeść chce» (Wojciech Bonowicz, Kapelusz na wodzie. Gawędy o księdzu Tischnerze, Wydawnictwo ZNAK, Warszawa 2010).

OSTATNIE KOMENTARZE