Na miarę Wlenia (64)
Kawiarnia sanatoryjna
Mówili o niej sanatoryjna albo kolejowa, i od razu wiedziano, o jaki zakład gastronomiczny chodzi. W dzieciństwie nigdy w niej nie byłem. Pojawiłem się, kiedy byłem już dorosły i minęły bezpowrotnie jej świetne lata.
Kawiarni miała nazwę klejarską, choć w niej nie przesiadywali pracowni służby mundurowej, o których przysłowie głosi – Nie ma to jak kolejarzom, nic nie robią, tylko łażą.
Była na rogu budynku, co stał naprzeciwko sanatorium dla dorosłych. Nie miała szyldu. Do stacji PKP było około 500 metrów, więc nikt nie drałował do klubiku. O tym przybytku gastronomicznym opowiadał ojciec, tokarz, starszy rzemieślnik obróbki skrawaniem, zatrudniony w warsztatach kolei wąskotorowej w Piasecznie koło Warszawy. Opowiadał, że tam jadł wielki kotlet schabowy, na pół talerza, ziemniaczki, bigos i popijał kompotem. Perorował z takim smakiem, kiedy wymawiałem słowo Wleń. O „Leśnym Dworze” nie pisnął nawet półgębkiem, a o barze kolejowym wygłaszał gastronomiczny dytyramb. Jak gurmandzista (felietonista kulinarny). Przypomnę, że mój tata świetnie gotował, potrafił zrobić wędliny lepiej niż niejeden warszawski masarz. (Wiedział co się nadaje od ogona do ryja, żeby zjeść smacznie).
Po latach, gdy w 1985 roku przyjechałem do Wlenia, chciałem sprawdzić to, co ojciec wspominał i doświadczyć, jak przed laty we Wleniu trafili do mojego ojca w smak. Na drzwiach była kartka, że lokal jest czynna po godzinie 14. I – frazeologicznie rzecz biorąc – musiałem obejść się smakiem.
Pora na dygresję, którą przygotowałem na miarę przysłowia arabskiego: Kawa powinna być czarna jak smoła, słodka jak pszczoła i gorąca jak smoła.
Kawiarnia powinna mieć klimat, dyskrecję, dostojeństwo – wypada, żeby zachowała zapach i smak – ten pierwszy łyk kawy, którą wypiliśmy do ostatniej kropli. Żeby powrócił szelest gazet, co były na kiju, oraz dymek z fajek i papierosów. I szmerek rozmów.
Nie przeciągałbym kawiarni do synonimu poczekalnia, bo to są zupełnie różne dwie sprawy. Jak powiedzenie Wenecjan: Kawa z wierzchu filiżanki, czekolada z dna.
Sylvia Plath (1932−1963), poetka i eseistka, w Szklanym kloszu wyznała: Z przyjemnością myślałam o pękatym dzbanku z gorącą kawą, o niebieskiej porcelanowej filiżance i o wybrzuszonym, malutkim dzbanuszku do mleka, niebieskim, ale w białe stokrotki.
Božidar Jezernik w książce pt. Kawa (Przełożyła Joanna Pomorska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011) odnotowuje wiele ciekawostek, jak np.: (…) Jedno z wydawnictw okresowych we Francji („Le Café”) z 1805 roku zamieściło zdanie: «Salon to przywileje, kawiarnia to równość». Do kawy przylgnęło określenie «intelektualny napój demokracji». (…)
Beduini podają kawę w filiżankach napełnionych tylko do połowy, pełna oznacza bowiem: «Wypij i odejdź!». Pełna filiżanka jest wciąż ciężką zniewagą, która przybrała kształt przysłowia: «Napełń filiżankę dla swojego wroga» (…).
Alfred Polar, dziennikarz z 1. połowy XX wieku, o wiedeńskich kawiarniach pisał: Jest to pewnego rodzaju azyl dla ludzi, którzy odczuwają silną potrzebę zabijania czasu tylko po to, aby on nie zabijał ich.
Ramón Gómez de la Serna (1888−1963) w myśli rozbrykanej skreślił:
Ekspresem jest pociąg, którego lokomotywa zamiast wody ma kawę.
Nie mam aż takich wymagań jak prozaik hiszpański, bo Graszka parzy kawę w kawiarce, która wyciska esencję, jak poezja z prozy.
Wracajmy do miejsc sprzed lat.
Nie ma już kawiarni sanatoryjnej we Wleniu, zaś w warsztatach kolejowych w Piasecznie, gdzie pracował mój tata, jest restauracja „Odjazd”.
Spotkać kolejarza we Wleniu jest coraz trudniej, jak w moich okolicach „Kwitnącej Jabłoni” konia, który ciągnie wóz.
No cóż!
Minęły czasy, w których peregrynowano rzemiennym dyszlem.
W XXI jest moda na konie mechaniczne. Żeby przyspieszać. Ulica o tym mówi dosadniej. Nie będę wyjawiał, bo mam zasadę: nie uprawiam chamstwa na ludowo.
Z czarnych spraw lubię tylko kawę. Mocną, małą, nie słodzoną i bez śmietanki/mleczka. Z ciepłą chmurką zapachu.
Kończę, bo czuję, że posuwam się za daleko frazeologizmu wyłożyć kawę na ławę.
W ostatniej kropli kawy jest smak, który filiżankę oblizuje.
Czesław Mirosław Szczepaniak
PS
Trzech
Zostało nas trzech: Zbyszek z Radomia i Jurek z Kielc, urodzeni w 1955 roku, oraz ja z wioski Kopana pod Tarczynem, rocznik 1954 r., zodiakalny Rak.
Jurek, podobnie jak ja, zachorował na polio w 1957 roku, w którym odnotowano 1163 przypadków zachorowań, zaś Zbyszek w 1958 roku, gdzie było 6090 zarażonych. Obydwaj nie byli szczepieni, ze mną było inaczej, bo szczepionka inaktywna (IPV) Salka przeciwko Heinego-Medina, jaką przyjąłem w Grójcu, wywołała tetraplegię (porażenie czterokończynowe). Była bez osłony i stało się, co się stało. Ledwo przywrócono mnie życiu.
Oczywiście, że wszystko odbyło się zgodnie regułami sztuki leczenia (lege artis), więc nie ma mowy o Mickiewiczowskim cudzie (Pan Tadeusz). Lekarz z miasta nad Molnicą, świetny chirurg, próbował wszystkich sposobów, żeby H14 przechytrzyć. Moja matka latami prawiła, za to co uczynił, „komplementy”, na które nie zasłużył. Wręcz przeciwnie!
Wakcynolodzy (specjaliści od szczepień ochronnych) uważają, że polio to była dotychczas najstraszniejsza epidemia.
W Polsce w latach 50. i 60. XX wieku zachorowało na poliomyelitis anterior acuta około 25 000 osób. W naszym kraju takimi pacjentami jak my, nikt się nie zajmuje. Po prostu nie istniejemy dla centrum uwagi medycznej, więc problem się przemilcza i marginalizuje. Jedyna rada nie przeciążać aktywnością mięśni i stosować dłuższe chwile odpoczynku.
Jesteśmy trzej spośród tysięcy, którzy się zmagają z post-polio (PPS), bo (zły) wirus do końca w siedzi i nie odpuszcza. Nosimy echo dawnej epidemii. Choroba przewlekła zawsze zabiera wolność – nie uskrzydla jak niektórzy powtarzają. Nie jest wartością. Wręcz przeciwnie! Tylko zdrowie jest szlachetne.
Trzymamy się jak święta Trójca z Grójca, jak najsampierw pisałem.
Fakt, że już się nie odwiedzamy, ale dzwonimy do siebie i prowadzimy oszczędne rozmowy.
Dlaczego?
Bo życie jest zbyt krótkie, żeby długo rozpamiętywać swoje przykrości.
W wieku 60+ doczekaliśmy straszliwej (kolejnej) epidemii koronawirusa, który śmiercionośnymi kolcami nakłuwa ludzi. Statystyki przerażają.
I nagle wszystko się zachwiało i świat stał się inny, tj. z zasłoną strachu. Nie ma wyjścia. Znowu życie się wymyka, a śmierć – jak w przysłowiu – szuka przyczyny.
Zainfekowanych się leczy na zasadzie prób i błędów. Oto, jaki scenariusz pisze życie, lub, inaczej, los.
I nic na to nie poradzimy, że musimy zacząć od nowa budować, mieszkać, myśleć i milczeć. Świat stanął w oczach jak (sucha) łza. Zostaliśmy na brzegu Morza Płaczu. Gdzieś w nas się słowa pochowały. Jest trudno. (Atmosfera jak po nocy sylwestrowej – na ulicach nikogusieńko).
A za oknem wiosna i wirus, jak oścień, zaczernia i przygasza kolory w szarości.
Wielka niewiadoma przed nami.
Coś się skończyło, znów coś się zaczyna od łez.
Ludowa mądrość poucza: póki życie, póty nadzieja.
To było coś więcej niż rozmowa
James Lepton (1926-2020) od 1994 roku do 2018 prowadził talk show pn. Za drzwiami Actors Studio. Do programu zapraszał ludzi związanych z filmem i teatrem. Starszy pan, ze starannie zadbaną brodą, w garniturze, pod krawatem, nieśmiało zadawał pytania i nigdy nie przerywał rozmówcy. Pod koniec programu widzowie mogli też odpytać. Napisać, że to był świetny program, to za mało. Z przyjemnością patrzyłem i słuchałem, choć X muza to nie moja baśń. Audycja przypominała lekcję taktu i dobrych manier. Że grzecznie można też kogoś obudzić. Że poziom odpowiedzi zależy, jak głęboko zakopujemy pytania.
25 lat prowadził dialog, w których wszystko było wyważone i dosmaczane. Nie dziwota, że w 125 krajach emitowano nagrania (w tym także w Polsce).
Spec od wywiadów pod koniec audycji dyskretnie pytał interlokutora: Jeśli Bóg istnieje, to co chciałabyś/chciałbyś usłyszeć u bram niebios?
A kiedy zwrócono się do niego z tym pytaniem, odpowiedział wprost, a nie szukał klucza do furtki: Widzisz, Jim, myliłeś się, ja jednak istnieję. Ale i tak możesz wejść.

Co za brednie wypisuje ten pan o kotletach i calej gastronomi.Tam nigdy nie było kuchni to była kawiarenka kolejowa gdzie była kawa herbatka słodycze napoje chłodzące.Wiem bo mieszkałem na ul.Pocztowej
W kawiarni grała „szafa grająca”, później przeniesiona do „Dziupli”. Czy ktoś pamięta gdzie była „Dziupla”?
Witam i pozdrawiam. Nie znam historii kawiarenki. Jako dziecko z koleżanką i jej mamą byłam w kawiarni. Pamiętam Panią Różę – kelnerke , typowy nasteój porządnej kawiarni, muzyka teraz nie pamiętam czy z radia czy z innego nośnika – nie telewizora. Zapach kawy o obiadach, kotletach pierwszy raz słyszę. Przesiadywali tam kuracjusze i inteligencja Wlenia. Nie biegały tam dzieci ani młodziez, nie było przewijakow ani meneli przychodzacych po piwo.
Pod koniec lat sześćdziesiątych. kawiarenkę prowadziła żona Zdzicha Łukaszowa.Kto pamięta napój firmowy z prawdziwą słomką i pierwszy telewizor kolorowy we Wleniu.