
Na miarę Wlenia (68)
Piece kaflowe
Nie zwracałem na nie uwagi, póki nie pojawiłem się na kwaterze pani Katarzyny Fludrowej, ul. Kościelna 13. Pomimo, że była jesień, to wieczorem mama Marysi, Michała i Jana napaliła w piecu, żebym spał w ciepełku.
U pani Fludrowej były dwa piece – w dużym i małym pokoju. Kaflowe. Pani Katarzyna potrafiła je szybko rozpalić szczapami drewna, a potem dokładała z kubła trochę węgla, żeby ogień podtrzymać. Kuchnię węglową też lizał płomień. I było tak przytulnie. Piece ogrzewały wielkie metraże od zachodniej strony Wlenia.
Poza tym u Jadwigi i Witolda Płońskich, piekarzy, zobaczyłem piec chlebowy, z 1907 roku, z niemieckimi napisami. U nich to było dopiero cieplutko, że trzeba było się rozebrać do T-shirta, bo nie dało się wytrzymać. I ten cudowny zapach chleba i bułki.
To były piece z prawdziwego zdarzenia, a nie kominki, czy inne szyby kominowe, tzw. telewizory.
U pani Katarzyny pod piecem wygrzewały się koty, zaś we wleńskiej piekarni nie było psa ani kotów. Kiedy się upomniałem o myszołapa, odpowiedział – Po co? Przecież to one sprowadzają myszy!
Tadeusz Kubiak (1924−1979) napisał wiersz Palenie w piecu, który ma tyle w sobie ciepła, że go przepiszę ku pamięci:
Nie jest mu chyba dobrze ze światem
Skoro gada do pieca
Oj piecu, piecu, z piersią kobiecą
Kaflowo-białą
Nie jest mu chyba przytulnie na świecie
Skoro się garnie do pieca
Oj piecu, piecu, z piersią kobiecą
Z cieplutkim biodrem, kaflowo-modrym
Nie jest mu chyba ciepło na świecie
Skoro się tuli do pieca
Oj piecu, piecu, z piersią kobiecą
Z cieplutkim biodrem, kaflowo-modrym
Z gorącym brzuchem
Czy słyszysz mnie, piecu
Kaflowym uchem
Dmuchał w otwarte drzwiczki
Ruszta patykiem przegarnął
Chrobotał węglami w wiadrze
Łapą szatańsko czarną
Gdy ujrzał pierwszą iskrę
Rozczulił się nad iskrą
Dał iskrze imię: Iskra
I szeptał do niej: Iskro
Tyś iskrą mego ognia
I żaru, i popiołu
Modlił się do niej: Iskro
Tyś najpiękniejsza z iskier
Ach, iskro, iskro, iskro…
Wspominam piece, które z powodu węgla nie mają dobrej reputacji, więc można je pożegnać; witając gaz – zachowujmy ostrożność. Bądźmy czujni, jak przy kuchni, w której czyhał czad (trujący gaz powstający na skutek spalania węgla przy niedostatecznym dopływie powietrza), który śmiertelnie usypia.
W papierach odnalazłem passus na kaflu pisany gliną: (…) W łagrze spalskim poszedł zdun-zek przejrzeć latem piece i w piecu cenzury znalazł dwieście nie wysłanych listów! Zapomnieli podpalić. (…) (Aleksander Sołżenicyn, Oddział chorych na raka, Przełożył Michał B. Jagiełło, Czytelnik, Warszawa 1995).
Z piecem nie ma żartów, kuchnia blada z fajerkami.
Kiedyś, gdy były śnieżne zimy i siarczyste mrozy, piec był jak przytulanka.
Coś o tym wiem, bo w domu w Kopanie była kuchnia na węgiel i drzewo, i tzw. lepka (z kafli przybudówka, siedzisko; suszono onuce i ściereczki, zaś zimą rozgrzewano nie najmądrzejsze miejsce ciała). Nieraz w niej ogień rozpalałem.
A wieczorami w pomieszczeniu kuchennym gasiłem światło, kładłem się na kozetkę (niewielką kanapę) i patrzyłem jak języczki ognia liżą ściany. Pełgały. Rozważałem dzienne sprawy – mówiąc wierszem Jana Kasprowicza (1860−1926) – kiedy słońce, życia płomienny stróż, w świat wyrusza (Księga ubogich). Idąc ciągiem zapomnianego poety, byłem sam na sam, tj. z Blaskiem, co nie ma ciepła w swej iskierce (Amavi).
Mimochodem zerkałem na iskry, co spadały w popielniku i mrugały, jak w bajkach−iskierkach Janiny Porazińskiej (1882 lub 1888−1971). I gasły w popiele. Pogrzebane. Tu był koniec dymu, co przez ogień przeszedł.
Czesław Mirosław Szczepaniak
OSTATNIE KOMENTARZE