Na miarę Wlenia (73)
Pożegnanie
1. Byłem w tylu sanatoriach, więc pamiętam, jak mnie do nich przyjmowano i wypisywano, wraz z kartą choroby, którą wkładano do brązowej koperty, format C5 (162×229 mm).
Nie zapomniałem, jak się żegnałem z koleżankami i kolegami z oddziału. I odchodziłem z rodzicami do drzwi wyjściowych. Na dworze nigdy się za siebie nie oglądałem, choć nie wiedziałem, że tak czyniła żona Lota, co uciekała z mężem i córkami z Sodomy. To nieposłuszeństwo skończyło się tym, że zamieniła się w słup soli. Oto czym się może skończyć ciekawość, czyli pierwszy stopień do piekła. (Oczywiście że żartuję).
Wyjeżdżałem i najważniejsze było, aby dojechać i zobaczyć dom dzieciństwa, oraz sadek i ogródek, i uliczkę z łysą ścieżką i trawą, i żywopłotem. Jak młody Tadeuszek (vide Pan Tadeusz).
A jednak… z Wleniem to nie było takie proste, bo wsiadając do pociągu do Jeleniej Góry, przejeżdżaliśmy przez tunel i musiałem jeszcze raz omieść „Leśny Dwór”. Przez szybę w wagonie patrzyłem na sanatorium na stoku, w którym nie było mi źle. Zabierałem ze sobą wspomnienia i raczej nie przewidywałem, żeby powrócić. Nie dopuszczałem sentymentów. O żadnych odwiedzinach nie myślałem.
2. Stanisław Grzesiuk (6 V 1918−21 I 1963), pieśniarz-bard, pisarz, z zawodu elektromechanik; autor trylogii autobiograficznej (Pięć lat kacetu, Boso, ale w ostrogach, Na marginesie życia), oraz Klawo, jadziem! Latami, będąc chory na gruźlicę, leczył nas śpiewem i grą na bandżoli (zwał ją drewno), i humorem na miarę ul. Czerniakowskiej, czyli dolnego Mokotowa.
W prozie wspomnieniowej Na marginesie życia (Książka i Wiedza, Wydanie IV, Warszawa 1978) pisze, jakie było do widzenia w sanatorium dla dorosłych, chorych na gruźlicę: (…) Chorzy urządzali pożegnania kolegów odjeżdżających. Jeden z pociągów odjeżdżał z dworca w czasie leżakowania. Gdy już wyłonił się zza zakrętu, duży odcinek drogi jechał przez odkryty teren w odległości kilometra od naszego gmachu. Wtedy zaczynał się ruch. Wszyscy stawali na leżakach i machali tym, co mieli pod ręką: poduszkami, zasłonami, kocami, a z okien pociągu powiewały ręczniki. To wyjeżdżający żegnali kolegów z sanatorium…
Gdy saniami jechałem w stronę dworca i przez krótki odcinek drogi widać było sanatorium od strony werand, widziałem, jak na wszystkich piętrach, na werandach i w oknach stali chorzy i żegnali mnie, machając poduszkami, prześcieradłami i ręcznikami.
Nie ukrywał przed lekarzami i służbą medyczną: Niczego sobie nie żałowałem z tych rzeczy, które szkodziły zdrowiu.
Cytuję barda warszawskiej ulicy, bo takich chwil nie przeżyłem jako (mały) pacjent. Może dzięki temu mam dystans do wspomnień. Dość szybko zrozumiałem, że podczas powitania trzeba zostawić coś, co się przyda podczas pożegnań. Żeby było coś, gdy się wyjedzie.
A kiedy po latach nas zaproszą, oddamy słowa – z nawiązką milczenia.
Póki co, niech się wypiekają w nas, ze wstydu oraz wzruszeń, co z łez się oderwały.
Czesław Mirosław Szczepaniak
PS
Życie na wagę losu
Na całym świecie ludzie zmagają się z koronawirusem, docierają do nas wiadomości, że trzeba walczyć, póki się da. Pod koniec maja br. w internecie pojawiła się wiadomość, że Jennie Stejna, 103 letnia pensjonariuszka domu spokojnej starości Life Care Center w Wilbraham, stan Massachusetts (USA), zmagała się z COVID-19.
Rodzina przekazała DziennąDawkęDobegoNewsa: Nasza zadziorna babcie oficjalnie pobiła koronawirusa. Po tym zwycięstwie dostała od pielęgniarek butelkę ulubionego piwa. Po kilku łyczkach powiedziała: Zimne!
A kiedy zapytano seniorkę, czy jest gotowa na pójście do nieba, odpowiedziała: Do diabła, tak! (Świadkiem Adam Gunn, mąż wnuczki pani Stejny).
Oto upust humoru w czasach, kiedy życie jest na wagę losu.

Dziękuję za przypomnienie owych chwil pożegnania. Widzę je wyraźnie do dziś. Pociąg z Zakopanego odjeżdżał po godzinie16, a więc w czasie leżakowania gdy na werandach akademika i nie tylko, nadawał czas dumania – dlatego pozostały one takie nostalgicze. Sądzę, że każdy z machających chciał być tym odjeżdźającym.