
Na miarę Wlenia (83)
(Płaczące) buki
Że są wierzby, wiadomo, ale buki. Jak buki kocham, nie wiedziałem o tym.
W Kasztelanii Wleńskiej przed laty złapałem natchnienie na wiersz, taki z powietrza, jak mawiali drzewiej:
Ballada bez patyczkowania się
Piszę balladę gałązką rzuconą przez buki
Na serduszku spiłowanym przez jesień
Wiatr wyczesuje liście i garść owoców
Wplątuje w korzenie-warkocze
Piszę balladę na listku buka
Na nerwie zjesienniałym
W wielkich papachach las bukowy
Światło przez srebrny las przecieka
Piszę balladę patykiem na ziemi
Biorę buka za świadka
A On rzuca mi pod nogi koronę
Ze srebra i trenu lata
Oczywiście, że był to las buków pospolitych (Purple Fountain).
Tak się tymi bukami oczarowałem, że zacząłem zbierać i zasuszać ich liście.
I nagle, w Głownie, Zdzicho Chmielewski zaprowadził mnie do Dmosina, gdzie było gospodarstwo państwowe i pałacyk otoczony bukami plączącymi. Ciemnoczerwne liście, przechodzące w rudość, zwisające jak baty. Rosły po stronie słonecznej i półcienistej. Podszedłem bliżej, żeby wejść pod ich parasolowatą koronę. Zobaczyłem purpurowe liście, które jesienią przekształcają się w ciemnobrązowe. Błyszczące. To, co schowane, patrzyło zza buka. Był to zapewne widok jak przez płacz. Patrzyłem na te formy dendrologiczne. Miałem zamknięte usta i szeroko otwarte powieki.
Nie daj buk, żebym o tym nie napisał, pomyślałem.
W ten oto sposób stopiłem późne lato jesiennym spawem z Wlenia oraz z Głowna, któremu bliżej do Łowicza niż do Łodzi. O Wleniu się nie wypowiadam, wystarczy, że jest między Jelenią Górą a Lwówkiem Śląskiem. W jednej balladzie zawiązałem też kilka miejscowości, o których nie będę wspominał, żeby nie mnożyć szelestu. Oto czym się kończy (czasami) zuchwałość.
Urodziłem się w PRL-u, gdzie walczono o socjalizm, więc była wojna o pokój.
Czesław Mirosław Szczepaniak
PS
Jako drzewiej bywało…
Podczas kwerend internetowych natrafiłem na druk zwarty pt. Jako drzewiej bywało… Anegdoty z dziejów Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu odnotowane w pamięci Elżbiety Marczewskiej-Stańdowej, Oficyna Wydawnicza „Kwiatpress”, Wrocław 2001. W spisie treści znaleźć można anegdoty z najwyższej półki, gdzie rzadko kto buszuje. Oto kilka kwiatuszków. W latach 40. XX wieku do Dyrekcji Biblioteki Uniwersytetu Wrocławskiego przy ul. Szajnochy 7/9 wpłynęło pismo z zapytaniem, czy w odpowiedni sposób przechowuje się akta z bieżącą działalnością. Dr Antoni Knot, ówczesny dyrektor Książnicy, polecił wystosować odpowiedź: W zimie pod kamykiem w piwnicy, a w lecie pod kamykiem na słońcu.
I kolejny płatek wrocławski: Wiosenny deszczyk rozpadało się w majowe popołudnie, kiedy pracownicy Biblioteki kończyli urzędowanie i nie zwracając uwagi na kiepską pogodę, opuszczali Książnicę. W drzwiach wejściowych pozostał jedynie kustosz F. Zapytany przez kolegę, dlaczego nie idzie do domu, odrzekł, że nie lubi deszczu. A kiedy współpracownik uprzejmie zauważył, iż kustosz trzyma przecież w ręku parasol, ten spokojnie odpowiedział: «− Ja zawsze go noszę dla fasonu!».
Oto kamyczek z ogródka, który trafił przez płot: Koleżanka X, rozpoczynająca karierę zawodową w Bibliotece, otrzymała do skatalogowania książkę, w której brakowało figurującej w spisie rycin ilustracji. Ilustracja ta przedstawiała szlachetne kamienie umieszczone w szkatułce. Skrupulatna bibliotekarka odnotowała ten ubytek na dole kartki katalogowej: «Szkatułki z drogimi kamieniami brak».
O tej bibliotece Anna Białecka napisała wiersz pt. Co w trawie piszczy?
I kolejna próbka: …A w czytelni już Gomora / (a tu ciągle walą z dwora). / A w czytelni trzeszczą stropy, / taki jest na wiedzę pobyt.
Kończę, żeby ktoś mnie nie posądził, że demoralizuję – zachęcając do pochylenia się nad światłem druku zamiast do zginania kolana.
Zamiast pointy wydarzenie jak sucharek: Sympatyczna starsza pani przyszła do Biblioteki, prosząc o zatrudnienie w Książnicy swojej wnuczki, gdyż dziewczynka bardzo lubi czytać. Kiedy starano się jej wytłumaczyć, iż praca bibliotekarza nie polega na czytaniu książek, szybko dodała:
«− Ja wiem, że się jeszcze je podaje».
OSTATNIE KOMENTARZE