
Na miarę Wlenia (91)
Czy pamiętasz?
Jesienią 1983 roku wypadł ze szpargałów list od Michała. Przeczytałem go (kolejny) raz. Kapkę z korespondencji zamieściłem w felietonie pt. Dar jesieni („Tygodnik Kulturalny” 1983, nr 41, s. 16). Odsłoniłem rąbek, bo są słowa, którymi można się podzielić, nie nadużywając dyskrecji.
Wleń, 27. X. [1969 r.]
MIREK!
Strasznie późno do Ciebie piszę i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
(…)
We Wleniu już koniec jesieni. S z a r u g a jesienna. Zaczynają padać deszcze. Ale miasteczko ma swój urok. Pamiętasz?
Pozdrawiam Fluder Michał
Na epistołę Michała nie odpisałem. Podjąłem decyzję, że miejsc z dzieciństwa nie będę odwiedzał. Wystarczy przeżyć, jakie stamtąd zabrałem wraz z milczeniem.
Wspomnienia z PRL-u. Z bagażem dzieciństwa i przedwiośnia młodości. Lata, gdzie uczyłem się czytać, pisać, śpiewać i kląć. Tego się nie zapomina, gdy czuje się, jak wszystko kwitnie i jest pełne siły. Czyli można ogarnąć i nic nie boli.
I nagle przypomniałem sobie wleński epizod, który zaważył na tym, że zrobiłem wyjątek, bo miałem pewien powód.
W opowiadaniu pt. Ping-pong* o tym wspominam, pisząc o sanatorium Górka” w Busku-Zdroju:
(…) W szkole, na samym dole naszego szpitala, moja ulubiona nauczycielka od biologii była ich wychowawczynią. Filigranowa pani prowadziła zajęcia lekcyjne z tymi „z drugiego”. Wiele razy zazdrościłem im, że los tak cudownie nagrodził ten oddział. Pani od biologii miała bardzo ładną śniadą twarz, starannie zaczesane włosy i bardzo leciutko umalowane usta. A przy tym była zgrabna i to wzmacniało jeszcze bardziej mój zachwyt. Kiedyś zauważyłem, że ma także piękne ręce. To właśnie ona tłumaczyła mi, że mam krew, wątrobę, płuca, mózg; długo pokazywała położenie serca. Poinformowała Oddział IV, jak przyszliśmy na ten świat. Bocian na zawsze odleciał z naszego życia. Tylko jaskółki zostały w pamięci. Skojarzyłem sobie te lekcje biologii z pewną rzeźbą, oglądaną kiedyś w innym szpitalu. Był to gipsowy posąg olbrzymiej kobiety. Przy tej Białej kobiecie, jak tylko szedłem na basen, przystawałem. A raz, pod nieobecność magistra rehabilitacji, podszedłem bliżej i… dotknąłem do jej zimnych gipsowych piersi. Były to pierwsze kobiece piersi w mych dłoniach. Tego się nie zapomina! (…) („Tygodnik Kulturalny” 1983, nr 6).
Jeszcze raz powtórzę, uchylając rąbek narracji, żeby rozjaśnić retrospekcję – rzeźba, Wenus z gipsu, znajdowała się w sanatorium PKP dla dorosłych we Wleniu. To wspomnienie było podnietą, że przyjechałem, bo chciałem zobaczyć, w jakim jest stanie. Mogę napisać, że gipsowy posąg był języczkiem u wagi, co odmierza na szalce wspomnienia. Poetyzuję, ale w tym jest margines prozy. Przyjechałem do tego gipsu zaklętego w postać kobiety. Dla tego białego proszku, który utwardziła woda. Do tej baśni z dzieciństwa, która chroni wstyd.
W tej rzeźbie nie było siły, muskuł, tylko subtelność, delikatność – rzeźbiarz pokruszyła to, co brzydkie, wygładził zmarszczki, co jak rysa skora do pęknięć. Pracę wykonał tak, żeby wyszła na jaw piękność z Bieli, niczym z piany morskiej Wenus, przez muszlę nabrana, odsiana z piasku i bursztynu.
Opowiadam nieskładnie historię, której nie sposób złożyć, bo rzeźba była z gipsu, a nie z gliny, czy marmuru, co zapewnia trwałość na wieki przed dłutem czasu. Rzeźbiarz dopieszczał wedle wzoru-rysunku, z którego wyszła, jak z kresek szkicownika. To była rzeźba, żeby popatrzeć albo dotknąć lub, pogłaskać, gdy nikt nie widzi. Ba! To był kącik intymny w sanatorium dla osób dorosłych. Patrząc, spuszczaliśmy oczy – kotary powiek, jak dzieci.
Podobna kobieta z marmuru była w ośrodku Orthogenic School w Chicago dla dzieci chorych na autyzm i schizofrenię.
Jak szło się na basen w sanatorium PKP dla dorosłych we Wleniu, to mijało się gipsową rzeźbę odkrytej Wenus – siedziała z nogami podkulonymi. Zastygła i tajemnicza jak zaklęcie. Była jak rekwizyt, co się zdążył opatrzyć. Na wleńskim rynku, od 1914 roku, stoi pomnik Gołębiarki, ubranej zwyczajnie, która karmi z miski ptaki, co nie orzą i nie sieją, a skrzydlato żyją. Dwie postacie kobiet. Niecodzienna (rozebrana) i zwyczajna (w długiej sukni, co zakrywa łydki).
Powrócę do opowiadania Ping-pong, które jest kwintesencją czasów, jakie spędziłem w Białych ścianach. Nałożyłem dwa przeciwieństwa: sanatorium dziecięce Górka w Busku-Zdroju i sanatorium dziecięce PKP „Leśny Dwór” we Wleniu. (W linii prostej miejscowości od siebie oddalone na 361 kilometrów). To jest rzecz o tym, jak budzi się w nas ciało i nie wiemy, jak sobie poradzić z pierwszym wykwintem na twarzy, oraz dziwnymi snami, po których wilgotna piżama i prześcieradło. Te sprawy nas przerażają, bo nikt nie chce wytłumaczyć. Opóźnia, strofując refrenem z dawnego szlagieru, że przyjdzie jeszcze na to czas. A przecież czas już nadszedł i wybiła godzina, że wyrastamy z dzieci – w dziewczynkach zaczynają piec się baby, a chłopcy czują, że uwiera ich ciało.
I jeszcze raz powtórzę.
W opowiadaniu jest wtręt o wleńskiej rzeźbie z gipsu. Ta rzeźba stała na samym widoku. W korytarzu sanatorium dla dorosłych. Mijaliśmy ją, jak szliśmy na basen. Nikt z nas nie zwracał uwagi na posąg, oprócz mnie. Nie wiem dlaczego. Ta kobieta strasznie mnie intrygowała. Nie zawstydzała nagością. Wręcz przeciwnie! Miała piękną linię kształtu. Syrenio siedziała. Nogi mocno zaciskała. Była domknięta, choć naga. Miała uda z leciutką bruzdą i piersi nieosłonięte. Z sutkami jak poziomki, do których promienie słoneczne nie dotarły. Na jej ustach zastygł leciutki uśmiech. I nagle, wracając z ręcznikiem z basenu, świeżo wysuszony, idę obok i czuję, że ta kobieta z gipsu mnie kusi. Podchodzę nieśmiało i zachowuję się tak jak mężczyzna. Przykładam skibki dłoni do jej piersi. Czuję, że wszystko nagle uspakaja się we mnie. Ciepłe wino, co we mnie siedzi, schładza się. Jest mi tak błogo. I ni stąd, ni zowąd słyszę, jak ktoś idzie korytarzem. Co ci się stało? − pyta siostra. Odpowiadam, że rozwiązała mi się sznurówka w bucie. Siostra zawiązuje mi sznurówkę w kokardę. Robi wszystko, żebym odkleił się od rzeźby.
Po powrocie do „Leśnego Dworu”, nie mogę zasnąć. Myślę o tej rzeźbie. Patrzę na dłonie, które po raz pierwszy trzymały kobiece piersi. Gipsowe, nie szkodzi. [To jest jak rock and roll].
Ilekroć szedłem na basen, to wstydziłem się spojrzeć w jej stronę.
Nie ośmieliłem się, żeby po raz drugi to powtórzyć. Zrozumiałem, że ten jeden raz wystarczy.
O tej kobiecie nie zapomniałem, bo takie chwile się pamięta do końca życia. Przecież tutaj była moja pierwsza w życiu inicjacja seksualna. Zwał to jak zwał.
Jak z Wlenia wyjeżdżałem, to zdążyłem ukradkiem z tą rzeźba się pożegnać. Bez dotyku i przytulenia. Z daleka. Przystanąłem. Omiotłem ją wzrokiem i odszedłem.
Człowiek, jak długo przebywa w Białych ścianach, to po ich opuszczeniu nie myśli, żeby po latach przyjechać w odwiedziny. Nie dopuszczałem do siebie, że kiedykolwiek przyjadę do Wlenia. I nagle, po opublikowaniu felietonu pt. Dar jesieni. Na luzie, „Tygodnik Kulturalny” 1983, nr 41 odzywa się Michał i zaprasza na stare listowie, do Wlenia.
Sumituję się. Nie potrafię podjąć decyzji. Jestem przeciw, a nie za.
Mija 1984 rok. Nie wiem czy pojechać.
Ostatecznie jesienią 1985 roku wyruszam tylko dlatego, żeby zobaczyć, jaki jest los gipsowej rzeźby z kobietą nagusieńką, zasłoniętą rąbkiem uśmiechu. Oczywiście, że wiem o tym, że po „Leśnym Dworze” jest pogorzelisko, gruz i dzika jabłoń.
Przyjeżdżam do Wlenia i pierwsze pytanie, jakie zadaję, stojąc na peronie stacji PKP, dotyczy gipsowej rzeźby w sanatorium dla dorosłych.
Michał nie wie, o czym mówię, więc tłumaczę. Kawa na ławę. Wtedy Michał odpowiada, że rzeźbę wyniesiono z sanatorium na dwór. Słuchałem i spozierałem do góry, gdzie wynurzała się baszta falliczna. Twardo stała. I nikt jej nie rusza, choć może wzbudzać tyle skojarzeń.
Komu ta rzeźba przeszkadzała?
Dlaczego ją tak sponiewierano?
W imię czego?
Dlaczego zabrakło zdrowego rozsądku i nie ostudzono krewkich?
(W gorącej wodzie można się kąpać, choć to wielkie ryzyko).
Przyszła do mojej głowy myśl, że powinienem zawrócić do domu, ale w porę się opamiętałem. Zostałem na trzy dni w Kasztelanii Wleńskiej. Zapanowałem nad wspomnieniami. Nikogo nie dopytywałem o historię rzeźby, co stała w głównym sanatorium. Z gipsu, co wyglądał tak, jakby Biel przeżarł. Ten, który wpadł żeby był taki posąg, wykazał się dobrym gustem artystycznym. Dobrze znał pacjentów. Na pewno był mądry. Miał smak i takt. Nie wiem kto to był. Może to był pan dr Tadeusz Klekowski (1901−1972), były dyrektor Sanatorium Kolejowego we Wleniu w latach 1957−1970?
Rzeźba kobiety. I słusznie. Prof. Jan Miodek z Wrocławia w sposób wykwintny powie: Kobieta znaczy dotykać. Bardzo piękna etymologia słowa, czyż nie? Bo chciałoby się powiedzieć, że kochanie to dotyk fizyczny i uczuciowy.
Jakby tego było mało, to słowo „kobieta” najprawdopodobniej pochodzi z dialektu toskańskiego pierwotnie znaczyło: istota lubiąca dotykanie, przytulanie się. (…) [Miodek: jo ci przaja. Męska muzyka Dziś o języku miłości. Z prof. Janem Miodkiem, językoznawcą, rozmawiała Dorota Wodecka, „Gazeta Wyborcza” 2010, nr 18 (22 stycznia)].
Na Śląsku najpopularniejszym zwrotem jest jo ci przaja (ja Cię kocham, lubię Cię). To wielki komplement i powód do wzruszeń.
Wracajmy do gipsowej rzeźby.
Podobny posąg, jak wcześniej pisałem, znajdował się w ośrodku Orthogenic School, który założył przy uniwersytecie w Chicago Bruno Bettelheim (1903−1990). Profesor zajmował się leczeniem dzieci chorych na autyzm i schizofrenię. Uczony przywiązywał szczególną rolę w terapii baśniom. Był autorem m.in. książki pt. Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni. We wstępie do elementarza psychoanalitycznego, wiedeńczyk, emigrant m.in. wyznał: Wprowadzenie w cudowny świat baśni zawdzięczam matce; gdyby nie wpływ, jaki na mnie wywarła, nigdy by do napisania tej książki nie doszło. Zajął się folklorem baśni.
Przypomniał, że Johann Christoph Friedrich von Schiller (1759−1805) nie ukrywał, że W baśniach opowiadanych mi w dzieciństwie kryje się głębsze znaczenie niż w prawdach, o których poucza życie (Dwaj Pikkolominowie. Rzecz w pięciu aktach, 1799).
Profesor w ośrodku przez siebie stworzonym połączył sanatorium, dom rodzinny, szkołę i teatrzyk dla dzieci. Zbudowano zamek z wieżyczkami, labirynty, rzeźby zwierząt, stworów, a wśród nich dominował posąg kobiety z marmuru. To była opiekunka i matka. Naga kobieta przyciągała latorośle, które się do niej przytulały albo dotykały.
Szkoła Ortogeniczna stworzona została, aby nieść pomoc dzieciom chorym. Jednak poszerzyła ona zarazem nasze poznanie dzieci zdrowych. Od czasów Freuda człowiek psychicznie odbiegający od normy przestał być ostatecznie w naszych oczach istotą należącą do innego gatunku; nauczyliśmy się od niego, co dzieje się w nas wszystkich.
Po samobójczej śmierci profesora, mówią, że posąg ożywa i kobieta się uśmiecha, jak Bruno Bettelheim.
I znowu zadaję sobie pytanie, gdzie Wleń, a gdzie Chicago?
No właśnie.
We Wleniu był posąg z gipsu, zaś po drugiej stronie oceanu rzeźba z marmuru. Były jak Kalipigos – czyli ta o pięknych kształtach i pośladkach (Camilo José Cela, Słownik erotyzmu, Warszawa 2002).
Upłynęło tyle wody w Wiśle i Bobrze, a gipsowa rzeźba odżywa w pamięci.
Zestarzałem się, już nie wychodzę z domu i nie stawiam pytania: gdzie Chicago, gdzie Wleń?
Już wiem, że w chorobach neurologicznych nie ma entuzjazmu. Że przewlekle chory ma za słabe ręce, żeby szczęście chwycić. A nogi go nie niosą, aby nieszczęście przegonić. Można być albo z tarczą światła, albo na tarczy cienia.
Pisanie i mowa może być też afrodyzjakiem. Nie ukrywajmy tego, że sanatoria, hotele, miejsca wypoczynkowe to strefy o dużym stężeniu feromonów. Wystarczy tylko dobrze się przypatrzeć, żeby odkryć (nie) przyjemną prawdę, że człowiek jest ssakiem.
Kiedy słyszę słowo dotyk, to czuję dreszcz, który przypomina mi, jak po raz pierwszy w życiu dotykałem paluszkami do chłodnych gipsowych piersi kobiety we Wleniu. Dzieliłem się ciepłem dłoni. Jaki musiałem być sprytny, skoro nikt mnie na tym nie przyłapał. In flagranti.
I znowu będę się powtarzał jak echo.
Rozgrzany powróciłem z basenu sanatorium dla dorosłych PKP do dziecięcego sanatorium PKP „Leśny Dwór”. Poczułem jak w chłopcu obudził się mężczyzna. Od tego wydarzenia byłem wiecznie niewyspany. Oto, co potrafi zrobić płeć piękna z płcią brzydką. W moich rękach pozostały pierwsze pieszczoty, które latami trzymywałem w tajemnicy. O tym, jak zostałem rozbudzony wpół drogi między Lwówkiem Śląskim a Jelenia Górą, napisałem, bo nie wiedziałem, jak to opowiedzieć. Nie mogę sobie pozwolić, żeby wspomnienia wleńskie odleciały na jaskółcze szlaki. Ostatecznie lepiej, żeby mówili, żem szpakami karmiony. Przecież mój pępek zawiązano w tzw. okolicy Kwitnącej Jabłoni. W Grójcu, ale to nie moja wina. Żartuję!
Przypomnę, że baśń braci Grimm (Wilhelma i Jacoba) pt. Żabi król tak się rozpoczyna: W dawnych czasach, kiedy życzenia jeszcze się spełniały, żył król, którego wszystkie córki były piękne; najmłodsza jednak była tak piękna, że nawet słońce, które przecież tak wiele widziało, dziwiło się, ilekroć rzuciło światło na jej twarz.
Bruno Bettelheim opatrzył ją komentarzem: Dzięki takiemu początkowi opowieść umieszczona zostaje w czasie właściwym wyłącznie baśni: w tym archaicznym okresie, gdy wszyscy wierzyliśmy, że nasze życzenia mogą − jeśli nie przenosić góry, to zmieniać nasz los; i kiedy, zgodnie z naszą animistyczną wizją świata, słońce spostrzegało nas i reagowało na to, co się dzieje. Niezwykła piękność dziecka, spełnianie się życzeń i zadziwienie słońca znaczą, że przedstawiane zdarzenia są absolutnie wyjątkowe.
Dawniej klasyczne zakończenie baśni brzmiało: I na tym kończy się ta historia. Jeśli dotąd nie pomarli, to żyją do dzisiaj.
Adam Mickiewicz (1798−1855) zakończył Pana Tadeusza trawestując baśń ludową: I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem, / A com widział i słyszał, w księgi umieściłem.
W XXI wieku, kiedy namnożyło się tyle księżniczek i królewiczów, zdążono upleść pociechę: A po rozwodzie ich adwokaci żyli długo i szczęśliwie.
Ponieważ jestem człowiekiem starej baśni, więc zacytuję Leopolda Staffa (1878−1957), który potrafił uspokoić (nerwów) drżenie: Hej! królewny, karły, krasnoludki! / Do mnie tutaj! Będziemy rozpędzali smutki! (Było to dawno…). Stary poeta, z bródką jak koziołek, ruszał z małym zastępem na odsiecz radości, która znalazła się w tarapatach. A potem w zaciszu, subtelnie rozpisywał to, co inni kładli jak kawę na ławę. Szyfrował rąbek tajemnicy. I nie ustaffał!
Maria Salomea Skłodowska−Curie (1867−1934), dwukrotna laureatka Nagrody Nobla (1903, z fizyki, oraz w 1911 z chemii, z polotem mówiła, że uczony jest w swojej pracowni nie tylko technikiem, lecz również dzieckiem wpatrzonym w zjawiska przyrody, wzruszające jak czarodziejska baśń.
Historia z rzeźbą się rozmyła. Gipsowy posąg, jak pisałem na początku, wyniesiono na zewnątrz. Nadeszła jesień, a potem zima, więc szybko ją strzaskały niepogody. Zmyły po kawałku i wsiąkła. Mróz, śnieg, deszcz i wiatr figurę schrupał po kawałku. Gruz, ileż by opowiedział, gdyby nie był miałki. Z czasem o niej zapomniano, jak to bywa na całym w świecie, szczególnie w Polsce. Nad Odrą, Wisłą, Wartą, Narwią, Bugiem i Bobrem…
No cóż!
Zamiast epilogu obwódka liryczna – gdy środek zaczyna się kurczyć, początek i koniec są coraz bliżej, i nic na to nie poradzimy.
Wiedzieć coś więcej, to przecież przyjemność, pod warunkiem, że ją przyprawimy odrobiną poezji i wspomnieniem. Na przykład wedle miary poetyckiej Emily Dickinson (1830−1886), która w 1726 utworze poetyckim** ułożyła cztery strofy, na wszystkie strony świata: Gdyby me przyszłe smutki / Wszystkie tu dzisiaj się zeszły, / Myślę tak-m szczęśliwa, / Że ze śmiechu by pierzchły.
Oto, co może zrobić nostalgia za baśnią, która w coraz-lepszość prowadzi. O tym Lewis Carroll (1832−1898) w Po Drugiej Stronie Lustra*** napisze z biglem: Dziecko bez jednej na czole chmurki, Z oczyma, w których dziwota! Czas wprawdzie z górki mknie na pazurki i dzieli nas pół żywota, Lecz twarz ci uśmiech miłości rozjaśni, Gdy miłość wręczy ci dar tej baśni. Słonecznej twojej nie znam twarzy Ni srebrzystego śmiechu, Wspomnieć mnie już ci się nie zdarzy W młodzieńczych lat pośpiechu: Wystarczy mi, że teraz właśnie Trwasz zasłuchana w moje baśnie.
W takim razie na koniec dodam, że dzięki czytaniu powiększam odkrycie z dzieciństwa, że jestem oderwany – tożsamy (nie) tylko z sobą. Czytanie i pisanie umocniło to, że książki, jakie wydałem, są mądrzejsze ode mnie.
Oby mieć chęć życia. Dwa słowa. Wystarczą.
Dziękuję!
Czesław Mirosław Szczepaniak
PS
*Ping-pong, „Tygodnik Kulturalny” 1983, nr 6; Pół godziny z prozą młodych, „Sztandar Młodych” 1986, nr 76; Czesław Mirosław Szczepaniak, Opowiadania (wydano nakładem własnych, Warszawa-Ursynów 1998). W debiutanckiej książce prozatorskiej pt. Bądź zdrów! (Wydawca: Oficyna „Z bliska” Biblioteki Publicznej w Gołdapi, Gołdap 2015) można znaleźć inne wleniana: Ping-pong, Bohater z pierwszej strony gazety, Przez zaparowane okienka, Krem, Kubek, Kurtyna w dół.
Pani od biologii to była pani Genowefa Szafarska, pedagog specjalny. Mieszkała we wsi Zbludowice, na Ponidziu, która graniczy z Buskiem-Zdrój, woj. kieleckie; zmarła w wieku 89 lat, w marcu 2020 roku.
** Emily Dickinson, Samotność przestrzeni. Wybór i przekład Tadeusz Sławek, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019.
*** Przełożył Robert Stiller (1928−2016).
Fragment z listu od Michała Fludra, pisanego we Wleniu 27 października 1969 roku, oraz koperta.
Michał pisał na kartce formatu A5. Zachowała się koperta, zaadresowana: Mirek SZCZEPANIAK, KOPANA 55, p-ta Tarczyn, pow. Grójec, woj. Warszawa. W lewym górnym rogu znaczek POLSKA 60g OBRONA ALERT ZHP oraz okrągły stempel pocztowy: Wleń 27.10.69.16. Na odwrocie: Michał Fluder, Wleń, Sanatorium „Leśny Dwór” k/ Jeleniej Góry.
Fot. Paweł Szczepaniak.
Koniec


OSTATNIE KOMENTARZE